wtorek, 11 listopada 2014

Każda mama wie, że jej dziecko jest wyjątkowe. Ale nie każda ma w domu "high need baby". Gdy  F. jeszcze harcował w brzuchu moja wizja macierzyństwa była całkiem inna. Bo "dzieci koleżanek". Moje drogie, unikajcie tego jak ognia! Dlaczego? Wszystkie przyjaciółki miały dzieci "na medal". Co to znaczy? Otóż według różnej maści teoretyków to dzieci, które na początku tylko jedzą i śpią. Takie naleśniki. Nie obrażając oczywiście żadnego maleństwa! Inaczej tego nazwać nie mogę, dzieciątko najedzone, przekładasz by zwiedzało świat, a ono spokojnie zapada w sen (samo!). Ba! Nie śniło mi się nic takiego, aczkolwiek, gdy urodził się F. przerósł wszystko. Na noworodkach był jedynym, który ciągle się gapił. Wszyscy mówili "przejdzie mu". Nie przeszło. Cieszę się, że od chwili narodzin jest ciekawski, aczkolwiek niekiedy ta jego ciekawskość przerasta moje siły. F. wymaga ciągłego bycia z nim. Nie ma, że sam się pobawi. Płacz, bo siedzę i czytam książkę, zamiast się bawić. Płacz, bo obieram ziemniaki do obiadu, zamiast odstawiać teatrzyk. Pomału uczę się łączenie obowiązków domowych z tańcami i harcami z F. Jest to niestety coraz trudniejsze, bo wszedł właśnie w okres "zacznę chodzić, a co". I nie ma, że boli, matka trzymaj mnie, bo ja chcę tam, albo nie, tu chcę, tam też jest fajnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz